Monday, 28 December 2009

Australijska fantazja 2


No myślałem, że po poprzedniej relacji z tańca Australijek na pułapce na krokodyle mnie już nic nie zaskoczy w tej kwestii. Myliłem się.

Oto prasa australijska znowu donosi o podobnych ekscesach - tym razem wg mnie do kwadratu: dwaj faceci wpłynęli do środka pułapki na krokodyle (!), a trzeci wspiął się na jej szczyt i udawał, że surfuje.

Taki czyn w Australii jest zagrożony karą 55,000 dolarów australijskich (140,000 PLN) albo pięciu lat więzienia. A w przypadku pojawienia się krokodyla - utratą życia albo kończyn w najlepszym razie (ale to, jeśli delikwenci mieliby bardzo dużo szczęścia). Pocieszeniem byłaby nagroda Darwina, przyznawana za najbardziej bensensowną śmierć, spowodowaną przez własną głupotę.

No ale taka jest australijska fantazja - nie zna granic.

Thursday, 24 December 2009

Only in Australia - part 2


Ewan Blackwood stracił wszystko oprócz ubrania w czasie pożaru buszu w Port Lincoln w stanie South Australia. Pożar strawił jego dom w wigilię Bożego Narodzenia. Ewan kupił swój dom dwa tygodnie wcześniej. Nawiasem mówiąc, to jego nazwisko można by przetłumaczyć jako 'czarne drzewo' - 'spalone drzewo'?

Pożary w Australii w lecie, czyli w okresie grudzień-luty, to częste zjawisko w południowych stanach Australii.

Ewan, popijając piwo, skomentował ze śmiechem (!!!) spalenie swojego domu: 'Szkoda, że się zawalił. Zostało mi to, co mam na sobie. Ale spaliły się tylko rzeczy materialne. Nikt nie zginął, więc wszystko w porządku, będzie dobrze.'

Historia Ewana - patrz tutaj.

Znacie lepsze przykłady optymizmu?

Skubaniec


No to wracamy do korzeni, czyli do australijskich butów.

Tego gościa nazwałem na własny użytek skubańcem, bo siedział na peronie w Yeerongpilly, 6 km od centrum Brisbane i skubał sobie buty, a właściwie tylną część butów. Wyskubał już trochę, jak widać na fotce.

No cóż, pomyślałem, niektórzy dłubią w nosie, inni skubią buty. Tylko efekty dłubania w nosie są mniej postrzegalne dla postronnych. Powtarzam: efekty, a nie sama czynność dłubania.

Poza butami facet wyglądał normalnie, ubrany schludnie, nie jakiś włóczęga. Ja się nie zdziwiłem zbytnio, bo już jestem przyzwyczajony, ale postanowiłem mu pstryknąć zdjęcie - kolejny rarytas do mojej kolekcji.

Nie skubcie butów, o ile nie jesteście w Australii!

Wednesday, 16 December 2009

Only in Australia


Australia bywa często nazywana przez Australijczyków 'lucky country' - szczęśliwy kraj. Coś w tym jest. Widać to choćby w mediach. W Polsce, przykład, ciężko doszukać się jakiejś pozytywnej wiadomości w dziennikach telewizyjnych (celowo używam tej nomenklatury). W Australii - przeciwnie. Przeciętnie w co drugich wiadomościach wieczornych, czasem i codziennie, można znaleźć jakąś historię z bardzo pozytywnym zakończeniem.

Taką jak ta.

Facet jechał sobie swoim 4WD ('four-wheel-drive' - samochodem z napędem na 4 koła) po autostradzie z Melbourne na wschód. Ta autostrada jest zawsze zatłoczona. Wiem, bo dojeżdżałem nią do pracy. A że w Australii prawie wszyscy przestrzegają przepisów drogowych (jak jest sto na godzinę, to jest sto, a nie sto osiemdziesiąt), to jeździ się tam z użyciem 'cruise control'. To się chyba nazywa po polsku 'tempomat' - urządzonko utrzymuje stałą szybkość samochodu bez konieczności naciskania na pedał gazu. No i to urządzenie mu się zacięło. Nie mógł zwolnić, zatrzymać się, zahamować ani wrzucić biegu na 'neutral'. Nawet próbował wyciągnąć kluczyki i nic. Zupełnie jak w filmie 'Speed'. Wyrażenie 'perpetuum mobile' zyskało nowe znaczenie. Gość zadzwonił na nr alarmowy i powiedział, co jest grane. Policja stanęła na wysokości zadania, co też jest duuużo częstsze niż w Polsce, i pilotowała go po awaryjnym pasie autostrady, udzielając wskazówek, jak zatrzymać samochód. W końcu pas alarmowy się skończył i kierowca musiał zacząć jechać pod prąd!!! W tym momencie kobieta (!) na centrali w policji poradziła mu, żeby kopał w hamulce ile sił i zaciągnął rownocześnie ręczny. Poskutkowało. Gość, pewien, że żegna się z życiem, zamknął oczy. Słyszał tylko wizg opon po asfalcie, który trwał wieczność. Jak otworzył oczy, to jego samochód stał maska w maskę z samochodem stojącym na przeciwległym pasie. Wkrótce potem ambulans zabrał go do szpitala, bo był w stanie szoku.

Cała gonitwa trwała pół godziny!

Na zdjęciach szczęśliwy kierowca i autostrada, po której jechał. Nieszczęśliwy samochód to ford explorer. No fakt, już najstarsi górale mawiali, że 'ford gówno wort'.

Nie kupujcie fordów. Śledźcie australijskie media. Wyjdzie na zdrowie.

See you.

Saturday, 12 December 2009

Farsa pt. 'Earth Hour' (Godzina dla Ziemi)


Ten zwyczaj dotarł też do Polski, więc pewnie wiecie o co chodzi. Raz do roku przeprowadzana jest akcja 'Earth Hour'. Polega to na tym, że o określonej porze w jeden wieczór roku na jedną godzinę powinno się wyłączyć wszystkie urządzenia pobierające prąd. Żeby uratować Ziemię przed globalnym ociepleniem.

No, rzeczywiście to pomaga klimatowi. W tym samym stopniu, co sikanie jednego człowieka do oceanu może podnieść jego poziom. Co mądrzejsi w Australii deklarowali w necie, że w 'Earth Hour' urządzą bitwę klimatyzacji z ogrzewaniem w swoim domu i będą obserwować, jak się kręci licznik energii. Inni urządzali 'Anty Earth Hour Party' i w ten wieczór na imprezie zapalali wszystkie światła oraz spożywali tylko importowane trunki, zapijając wodą Perrier i przegryzając norweskim łososiem (wszystko sprowadzane z drugiego końca świata). Ja ograniczyłem się tylko do zapalenia wszystkich żarówek w domu i na zewnątrz.

W sieci znalazlem ciekawe obliczenia dot. Earth Hour w Izraelu. Otórz ta impreza w 2009 w całym Izraelu przyniosła oszczędność rzędu 65 tys. KWh. A roczna konsumpcja energii przez rezydencję Ala Gore'a wynosi 210 tys. KWh. Trzy razy więcej.

Ktoś inny wyliczył, że świeczki, które trzeba zapalić w czasie Earth Hour, powodują o wiele większe zatrucie środowiska, niż prąd do oświetlenia.

Albo drzewa wycięte, aby wydrukować miliony ulotek, które rozdawano i rozwieszano przed imprezą.

Najlepiej ten absurd podsumowuje załączone zdjęcie: celebrowanie 'Earth Hour' w Korei Północnej. To widocznie państwo modelowe dla organizatorów tego nonsensu.

Gdzie rozum?

Tuesday, 8 December 2009

Rytuał jedzenia wosku


W Australii nie można kupić innych jabłek niż woskowane. Robi się to po to, aby jabłka się nie psuły. No i rzeczywiście się nie psują, tylko co z tego.

Kolega obliczył, że w Australii jedząc jedno jabłko dziennie, w ciągu roku pożera się dwie i pół świeczki o długości 20 cm i średnicy 3 cm (za obliczenia podziękowania dla Tomka).

Dlatego jedzcie jabłka, póki w Polsce niektóre są jeszcze niewoskowane, bo jak przyjdzie ta moda z Zachodu, to będziecie spożywać wosk. A jak jesteście gdziekolwiek, gdzie jabłka są woskowane, to obierajcie je ze skórki!

A propos: czy ktoś mieszkajacy w Europie Zachodniej albo w innym miejscu uznawanym za cywilizowane i bardziej zaawansowane od Polski (to mit, który będziemy obalać później, ale to tylko taka mała dygresja) może się podzielić informacją nt. jakie jabłka są tam dostępne? Dziękuję.

Saturday, 5 December 2009

A ten to se nie pogada...


Jeśli Busha prawie wszyscy mieli za idiotę, to co powiecie na temat tego osobnika?

Wednesday, 2 December 2009

Rekiny lubią ludzi


To zdjęcie rekina upolowanego niedawno w Queensland. W tle widac wieżowce na Gold Coast - rejonu z jednymi z najładniejszych plaż w Australii. Często tam bywaliśmy, raz nawet mnie żona wyciągnęła z wody, bo twierdziła, że widziała płetwę rekina niedaleko nas w czasie, jak się pluskaliśmy w wodzie.

W Australii rekiny pożerają rocznie tylko kilku ludzi, ale spotkanie z taką bestią można by zapamiętać do końca życia. Tak to na pewno jest w przypadku nurka, którego rekin-ludojad chciał zjeść, ale mu się zęby zatrzymały na butli z tlenem i na kamizelce balastowej obciążonej ołowiem. Rekin go chciał napocząć od głowy, więc połknął mu głowę i jedno ramię, ale zębiska mu trafiły na wspomnianą butlę.

Na szczęście na zewnątrz została druga ręka, w której nurek trzymał dłuto i udało mu się wbić to narzędzie w oko bestii. No to go rekin puścił i odpłynął. Nurek miał złamany nos i poranioną głowę, ale wypłynął o własnych siłach.

Tych koszmarów to mu sie zazdroszczę. Historia wydarzyła się w styczniu 2007. Relacja z prasy tutaj.

UPDATE
Jeśli zaciekawił Cię niniejszy post, sprawdź też i ten.


 

Sunday, 29 November 2009

Jak zamarzły polskie media


To niewiarygodne, ale polskie media nie zająknęły się ani słowem o aferze 'Climategate' - wycieku emaili naukowców, zajmujących się globalnym ociepleniem. No to ja się zająknę, choć nie jestem medium. Otórz hackerzy włamali się do komputerów Climate Research Unit z University of East Anglia w Norwich w Wielkiej Brytanii. Ściągnęli pliki z emailami naukowców i opublikowali potem wszystko w internecie.

Z emaili wyłania się obraz pod tytułem: 'Jak manipuluje się danymi, aby ludożerka uwierzyła, że nie wolno puszczać bąków, bo się poziom mórz podniesie.' Zwroty typu 'trzeba ukryć spadek temperatury', 'dodaj z pół stopnia do odczytów z ostatnich 20 lat i będzie OK' lub 'panowie, gdzie do cholery jest to globalne ocieplenie, to jakaś parodia' są na porządku dziennym. W Anglii był i nadal jest duży szum, w Stanach śpiewają o tym piosenki, w Australii też huczy. W internecie zapytanie 'East Anglia emails' zwraca ponad 2 miliony stron (google), a 'climategate' - 50 mln stron (bing). A w Polsce... cisza. Tę informację można znaleźć tylko na nielicznych blogach.

I na danych od takich 'fachowców' Unia Ewropejska opiera swój program walki z ociepleniem, oh pardon, nazywają to teraz 'zmianami klimatycznymi'. Pewnie temu, żeby wymarzniętych ludzi nie denerwować.

Aha, i tłumaczenie dymków na rysunku: 'Są [wykropkowane wulgarne słowo] naukowcy, którzy mówią, że przesadziłem z niebezpieczeństwami globalnego ocieplenia w moim filmie! Przesadziłem? Ja nie przesadzam! Sprawdziłem w internecie wszystkie fakty, które sam spreparowałem'.


Saturday, 28 November 2009

Krwiożercze wielbądy


Jechaliście kiedyś na wielbłądzie? Jeśli tak, to wiecie, że wielbłąd to taka trochę inna krowa.

Ale nie w Australii. Gazeta The Australian donosi, że miasteczko Docker River położone w Northern Territory 500 km od Alice Springs zostało zaatakowane przez sześciotysięczne (sic!) stado spragnionych wielbłądów. Wielbłądy niszczą wodociągi i odpływ ścieków, atakują nawet klimatyzatory i miejscowe lotnisko. Rezydenci w sile 350 osób przeżywają traumę. Dzieci chcą się bawić z wielbłądami, co może być niebezpieczne. No ja myślę! 17 wielbłądów na jednego dzieciaka! I to pod warunkiem, że każdy dorosły też się będzie bawił ze swoją częścią wielbłądów!

Minister stanowy zaznaczył, że sytuacja stała się krytyczna, ponieważ tak duże (!) miasteczko w tym rejonie nie może być bezkarnie niszczone. Wyasygnował 49 tys. dolarów, żeby pozabijać wielbłądy. Mięso pozostawione będzie na pustyni, aby zgniło.


Thursday, 26 November 2009

Spadające niedźwiedzie


Organizacja Plane Stupid, co można przetłumaczyć jako 'czysta głupota' i jednocześnie coś w stylu 'głupi samolot', walczy o to, aby ludzie przestali latać samolotami. Rzeczywiście, nazwa organizacji jest adekwatna do działalności.

Wypuścili ostatnio reklamę przedstawiającą misie polarne spadające z nieba i krwawo roztrzaskujące się o ziemię. Reklama, pewnie świadomie, nawiązuje do 11 września. Opatrzono ją komentarzem, że każdy krótkodystansowy lot w Europie emituje ponad 400 kg gazów cieplarnianych na pasażera, a to tyle, ile waży dorosły niedźwiedź polarny. Krwawość reklamy ma zniechęcić gawiedź do latania.

Mój ulubiony australijski dziennikarz Andrew Bolt, zaznaczając, iż nie dokonał żadnych kalkulacji, skomentował na swoim blogu: gdyby podróże lotnicze rzeczywiście zabijały niedźwiedzie w takim tempie, to do północy nie pozostałby żaden na świecie. Wyjątkowo się z nim nie zgadzam. Ja policzyłem i wyszło mi, że wszystkie misie polarne powinny być unicestwione w ciągu maximum 2 minut.

Andrew dodał też, że sama BBC wysyła na szczyt klimatyczny w Kopenhadze 35 dziennikarzy, a tylko ich przelot wyemituje tyle gazów, ile afrykańska wioska w ciągu roku.

Nie czekaj więc, zabij sobie niedźwiedzia - leć do Kopenhagi!

Thursday, 19 November 2009

Australijska fantazja


Niejednokrotnie obserwowałem u Australijczyków zachowania, które delikatnie można by określić jako, hmmm... lekkomyślne. Byłem świadkiem, jak ekipa po pijaku wskoczyła w nocy do Brisbane River, aby się ochłodzić. Wszyscy wiedzą, że w Brisbane River są rekiny, które przypływają z morza. Są co prawda małe, ale rekę mogą odgryźć. Szczególnie po zmierzchu, kiedy to wychodzą na żer. Ale nic to - Ozzie nie dbają o takie błahostki jak bezpieczeństwo, szczególnie po wychyleniu paru głębszych.

Zdjęcie obok przedstawia blondynki tańczące na... pułapce na krokodyle. Te pułapki są zastawione na krokodyle-ludojady, które zbierają znacznie większe żniwo niż rekiny (niedawno prasa w krótkich odstępach donosiła o bodajże 3 przypadkach konsumpcji człowieka przez krokodyla w Northern Teritory i Queensland). Pułapka pływa po mulistej rzece, zamieszkałej przez zwierzaki, dla których ludzkie mięso to rarytas. Blondynki mogą być 'pod wpływem', ale niekoniecznie. Niektóre dziewuchy w Oz mają taką fantazję.

A na to, jakie krokodyl może zrobić kuku, popatrzcie tutaj i tutaj. A jakie osiągają rozmiary (o czym świadczy też wielkość pułapki) - zobacz tu. Zwierzaki, na pozór ociężałe, polując poruszają się tak szybko, że człowiek ma małe szanse na ucieczkę.

Dlatego proszę uważać, jeśli jakiś krokodyl się wam napatoczy przypadkiem.


Monday, 16 November 2009

Zderzenie z polską rzeczywistością


Na pewno zdarzyło się to niejednemu z Was po powrocie z zagranicy, szczególnie po dłuższym pobycie.

Mnie - często, nawet po powrocie ze Słowacji od razu moglem powiedzieć, że jestem w PL. Drogi dawały znać o sobie dziurami grożącymi urwaniem zawieszenia. Po zjeździe z promu ze Szwecji - od razu czułem, że jestem w Polsce, bo na pierwszej prostej wyprzedziło mnie dwóch idiotów w mercedesie i BMW, jadących z szybkością ze 150 km/h.

Natomiast po przyjeździe z Australii dwie rzeczy uderzają od razu: nieuprzejmość ludzi, szczególnie w urzędach, bankach i sklepach (to niewiarygodne, ale w Polsce kasjerki z reguły traktują ludzi z buta, nie mówiąc o braku uśmiechu!) i wszechobecna bylejakość.

O kasjerkach napiszę wkrótce, dziś przykład bylejakości.

Australia, wbrew ogólnemu mniemaniu, jest krajem raczej nieskomplikowanym, żeby nie rzec prymitywnym. Doświadczyłem tego, kiedy po raz pierwszy leciałem z Sydney do Melbourne i do samolotu podjechał trap, holowany przez... dwóch pracowników lotniska - ręcznie. Takiego rozwiązanie nie widziałem nigdzie na świecie! Nawet w Afryce! Zawsze był rękaw albo podjeżdzał trapotraktorek.

Ale przynajmniej ci goście byli ubrane w czyste, reprezentacyjne mundurki Qantas. Butów wtedy nie sprawdziłem. Może szkoda.

Natomiast po przylocie do Polski na lotnisku międzynarodowym w Pyrzowicach, w autobusie kursującym na odległość 50 m pomiędzy samolotem a terminalem, zobaczyłem obrazek jak na zdjęciach. Świetna wizytówka dla gości z zagranicy odwiedzających Polskę. Ta 'wklejona szyba' to był po prostu kawał folii przylepiony tasmą klejącą. Nic tylko płakać.

Friday, 13 November 2009

Jak pędzel zderzył się z kosiarą...


Dziś po raz pierwszy (i nie ostatni) bez zdjęcia.


Czyż język polski nie jest piękny? Niedawno na imprezie wychwyciłem lewym uchem następujący strzępek rozmowy: 'no to było wtedy, kiedy pędzel zderzył się z kosiarą'.

Oczyma wyobraźni ujrzałem mój staromodny pędzel do golenia ze szczeciny borsuczej, tyle tylko że monstrualnych dwumetrowych rozmiarów, jak się zderza z kosiarką do trawy, którą miałem wątpliwą przyjemność obsługiwać ze trzy dni wcześniej (spalinowa honda). I pędzel po tym wypadku jest skoszony do co najmniej jednej czwartej wysokości swojej szczeciny.

Ale po chwili zajarzyłem, że chodzi o dwóch piłkarzy o pseudonimach Pędzel oraz Kosiara, którzy mieli bliskie spotkanie w czasie rozgrywki towarzyskiego piłkarskiego sparringu na szczeblu miejskim-żywieckim, lub niższym. Krótko mówiąc, jeden palnął drugiego w łeb, w tułów albo w nogi. Nieważne kto kogo i w co.

Przebywając za granicą często śmiałem się z dowcipów lub bon motów usłyszanych w języku innym niż polski. Jednakże tego nigdy nie da przyrównać do radości z soczystego dowcipu lub porównania w języku ojczystym. Wg mnie zderzenie Pędzla i Kosiary niewątpliwie zalicza się do soczystych porównań - choćby ze względu na dźwięczne pseudonimy. I wierzcie mi, są to pseudonimy, których obcokrajowiec raczej nie wymówi poprawnie, co mnie tym bardziej cieszy.

Ale prawdziwe soczyste porównania to dopiero przeczytacie na tym blogu, później.

Keep reading.

Thursday, 12 November 2009

Ci to se lubią pooglądać


Teraz podróż po Europie. Rumunia. Ciekawy kraj. Dobre jedzenie. Mili ludzie. Nawet we wiochach zabitych dechami zdarzało sie spotkać kogoś mówiącego w miarę przyzwoicie po angielsku albo (częściej) po niemiecku.

Ale te anteny spowodowały u nas napad śmiechu - jedna by chyba wystarczyła. Widocznie sąsiedzi mieli problemy z komunikacją między sobą. Teraz za to nie mają problemów z komunikacją ze światem.

Monday, 9 November 2009

Trampkarze


Hellou, no to powrót na podwórko australijskie, bo tam tyle ciekawych rzeczy...


Tym pracowników biurowym nie mogę przepuścić. Trampkarze. Są żywym dowodem na to, że prawdziwi Australijczycy mają wszystko w czterech literach. Łącznie z tym, w jakich butach ich widzą na ulicy.

W Polsce to jest nie do pomyślenia, aby ktoś poważny szedł do biura w butach, które nie pasują do reszty stroju. Nieważne, czy zima, mróz, czy deszcz. But musi pasować do reszty i koniec. Ba, jeśli teczka albo torebka nie pasuje do marynarki, to w Polsce - obciach. Człowiek po prostu musi jakoś wyglądać.

Nie w Australii. Tam dewizą jest wygoda. Za wszelką cenę. Nie przejmują się takimi drobiazgami jak trampki do garsonki w drodze do biura (patrz zdjecia). To nagminny widok w City. Przy biurku pewnie zmieniają na bardziej pasujące. Choć głowy nie dam.

Trampki do garnituru: OK! Plecak sportowy jako coś do noszenia dokumentów: nie ma sprawy!

Konwenanse są dla sztywniaków!

A może tak lepiej???

Keep in touch.

Saturday, 31 October 2009

Globalne ocieplenie


No to jest temat, po którym mogę się stać niepopularny, żeby nie rzec persona non grata. Ale co mi tam. Jakbym chciał być popularny, to bym pokazał goły tyłek w telewizji. Albo bym zadeklarował na blogu, że jestem tym, no, żebym się nie okazał niepoprawnym politycznie, bo to tera niemodne, no tym... tą częścią od roweru, na której zwykle spoczywa stopa. Ale nie zależy mi na popularności, więc piszę to, co myślę.

Globalne ocieplenie to mieliśmy w środę 21 października Anno Domini 2009. Wtedy zeszły śniegi, które rypnęły 14 i 15 października tegoż roku, około dwa miesiące za wcześnie. Życie zamarło w naszej wsi na dobre. Zero prądu, internetu, telefonów, komórek i dostaw piwa. Kiedy wyszedłem piętnastego rano po chleb, poczułem się tak jak w filmie 'War of the Worlds', kiedy ludzie jeszcze nieświadomi ataku Marsjan wychodzą z domów. Cisza na ulicy. Nic nie jeździ. Śnieg po kolana. Pytania: 'Macie prąd?'. 'Nie'. 'Telefon wam działa?'. 'Nie'. 'Macie coś do zjedzenia, albo choć jakie piwo???'

Panie w sklepie świeciły świeczkami. My też. Dopóki nam się nie skończyły. Bo prądu nie było przez 2 i pół dnia w ogóle, a przez następne 5 dni był na zasadzie Murzyna przechodzącego przez przejście dla pieszych: 'pojawiam się i znikam'. Przy czym 'pojawiam się' trwało od kwadransa do max godziny, a 'znikam' - od czterech do ośmiu godzin.

Nasz samochód też był niezdatny do użytku (patrz zdjęcie).

No, ale w końcu w środę 21-go przyszło globalne ocieplenie i śnieg poszedł w cholerę. Żeby go tak nie było choć do kwietnia przyszłego roku. Co przy ostatnich doniesieniach medialnych z kraju i zagranicy jest całkiem możliwe, bo jako ludzkość emitujemy za dużo CO2 no i w Copenhagen bedo radzić, jak to łukrócić. Dlatego proszę zacząć płytko oddychać! Albo przestać! I nie wydzielać CO2, wodoru i metanu odwrotną stroną! Bo to się źle może skończyć. Najpewniej większymi podatkami.

Cheers!

Friday, 30 October 2009

A teraz coś z zupełnie innej beczki - koszmar listonosza


Ten wpis dedykuję pierwszej oficjalnej fance mojego bloga - Eli z Żywca.

Skoro pierwsza fanka z Żywca, to czas napisać coś o Polsce. Postanowiłem włączyć do bloga również moje szersze spojrzenie na rzeczywistość, nie tylko obserwacje australijskich butów. W poniższym przypadku, i innych niedotyczących bezpośrednio obuwia, tytuł bloga można rozumieć jako alegorię: spojrzenie na sytuację z punktu widzenia kogoś, kto mieszkał też gdzieś poza najjaśniejszą III Rzeczpospolitą.

We wsi Trzebinia koło Żywca zobaczyłem ciekawe oznakowanie jednej z ulic - patrz zdjęcie. I wyobraziłem sobie, rozterkę listonosza stającego przed problemem dostarczenia przesyłki do domu przy owej ulicy. No chyba że jest to jakiś tubylec (tambylec?) blisko emerytury, który zna wszystkich po imieniu...

Im chyba chodziło o to, że od jednej ulicy odchodzą dwie inne, gdzieś tam dalej. A może to są stare i nowe nazwy? Albo nazwy wymyślone przez nowy i stary zarząd gminy - stary pewnie nie uznał wyniku ostatnich wyborów, nie dał się usunąć z urzędu i w rezultacie obydwa zarządy prowadzą konkurencyjną politykę?

W każdym przypadku gratuluję urzednikom kreatywności.

Takich oznakowań zauważyłem więcej. Jeśli ktoś wie o co chodzi - proszę się podzielić tą wiedzą.

See you!


Saturday, 24 October 2009

Buty, których nie można nosić


'Buty, których nie można nosic' to pojęcie nieznane w Australii. Nosi się wszystko: klapki do biura i na plażę, kozaki w lecie do biura i na plażę, ale przede wszystkim - buty, które się jeszcze trzymają kupy. Moja żona zdziwiła się bardzo, kiedy w szkole australijskiej (żona jest między innymi nauczycielką w Australii) podeszła do niej dziewczynka i poprosiła o taśmę klejącą. No to dostała, po czym okleiła sobie rozlatującego się buta, który w Polsce dawno trafiłby na śmietnik, i pobiegła wesoło dalej bawić się na przerwie.

Na potwierdzenie mojej tezy - fotografia resztek buta, na które natknąłem się na stacji kolejowej Brisbane Central. To jest but, którego już nie można nosic, no chyba żeby się go przykleiło klejem superglue do skóry bezpośrednio na pięcie. Co, jak sądzę, niektórym Australijczykom też mogłoby przyjść do głowy.

To be continued...


Saturday, 10 October 2009

Baba Jaga - Tylko dla ludzi o mocnych nerwach!!!


Uprzedzam - to co tu zobaczycie, nie jest przyjemne! Nie oglądać i nie czytać przed lub po lub w czasie posiłku! Osoby wrażliwe: w ogóle nie czytać!

W Brisbane problem grzybicy stóp prawie nie istnieje, no bo przez 11 miesięcy lub przez 11 i pół można chodzić w klapkach. Jeszcze niedawno napisałbym 'problem grzybicy stóp nie istnieje', ale w pociągu zobaczyłem istny horror: kobitkę, która przypominała facjatą i ubiorem bajkową Babę Jagę. A wygląd zagrzybiałych stóp sprawił, że nie mogłem od nich (stóp) oczu oderwać przez całą podróż do domu.

Znacie to uczucie, kiedy coś jest tak szpetne, że nie możecie odwrócić wzroku? Myślałem do tej pory, że widok Sereny i/lub Venus Williams jest najlepszym tego przykładem, ale po spotkaniu z Babą Jagą w pociągu zmieniłem zdanie. Jej stopy były brzydsze niż siostry Williams. Oceńcie sami. Proszę zwócić uwagę na odstęp między paznokciem a dużym palcem prawej nogi - ten odstęp mogę porównać tylko do czeluści pomiędzy podeszwą a butem właściwym pana z odcinka 'Yuppie of Yeronga' (zobacz archiwum). I do dziś, kiedy sobie przypomnę widok stóp Baby Jagi, to mnie otrzepuje z obrzydzenia.

Don't enjoy, but life is (sometimes) brutal!

Sunday, 4 October 2009

Gnojownik


Myślicie pewnie, że praca w City of Brisbane nobilituje. Jak kogo. Kilka dni po japiszonie znowu spotkałem ciekawe indywiduum. Nie mam obsesji na punkcie czystości butów. Chyba, że idę na interview. Ale jeżeli błoto odpada z podeszw, to coś tu nie gra.

Tego delikwenta spotkałem w drodze do pracy. Nie wiem co robił i gdzie chodził, nie wąchałem butów. Ale przypuszczam, że musiał chodzić po oborniku lub kompoście. Butów nawet nie otrzepał. To normalne dla Ozzie. Znajomy mi mówił, że podczas rozmów kwalifikacyjnych, które przeprowadza, Ozzie wyróżniają sie brudnymi albo rozlatującymi się butami. Ludzie z Europy mają czyściutkie buty.

Coś w tym jest. Zachęcam do kliknięcia w zdjęcie. Przyjrzyjcie się też innej przedstawicielce klasy średniej obok - idzie w gumowych klapkach do biura. Cool.

Do usłyszenia.

Saturday, 26 September 2009

Yuppie of Yeronga


No jestem z powrotem - byłem daleko, więc nie pisałem - ale to wynikło z sytuacji, a nie z lenistwa.

Do dzieła: Niektórzy mi nie wierzą, że buty są pietą Achillesa Australijczyków. Po poprzednim poście usłyszałem komentarze typu: 'niemożliwe', 'jaja se robisz', 'to fotomontaż', itp.

Oto dowód nr 3:

W trzy dni po poprzednich bliskich spotkaniach z australijskimi butami jechałem sobie pociągiem z pracy i słuchałem podkastu. Jak to przy podkaście, nie czytałem niczego, żeby się nie rozpraszać. Skoro nie czytałem, to rozglądałem się naokoło.

No i zobaczyłem: naprzeciwko siedział sobie yuppie - fryzura na żelu, koszula ze spinkami, na brodzie modny trzydniowy zarost, no i modne spodnie bez kantki. Spojrzałem starym zwyczajem na buty... i buty zionęły na mnie czeluścią spomiędzy podeszwy a właściwego buta!!! A jak jeszcze yuppie założył nogę na nogę, to nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Szkoda, że szybko wrócił do zwykłej postury.

Oczywiście pstryknąłem fotkę, uważając jeszcze bardziej niż przy księżniczce z Brisbane, bo teraz to by mnie dopiero za zboczeńca wzięli! Dlatego jakość tradycyjnie nie najlepsza, ale czeluść dalej zieje.

Posta zatytułowałem 'Yuppie of Yeronga', bo dżentelmen wysiadał na stacji Yeronga, która słynie z domów po milion baksów albo droższych. No cóż, może milion dolców też nie obliguje do noszenia w miarę przyzwoitego obuwia.

CDN.

Wednesday, 2 September 2009

Princess of Brisbane

Jechałem sobie kiedyś z pracy, jak zwykle pociągiem. Usiadłem naprzeciwko pięknej kobiety, ładnie opalonej, chyba nie w solarium, bo zima w Brisbane dawno się już skończyła. Tak na oko miała ona na sobie z pół kilo biżuterii w postaci naszyjników, bransoletek i pierścionków. W uszach słuchawki od najnowszego iPoda za około 400 dolców. Ubrana też niczego sobie, biała bluzka z dekoltem i miniówa, nawet nie wymięta. No i ten seksowny tatuaż na lewej stopie! Postępowy: trzy gwiazdki pięcioramienne! Na stópkach skórzane mokasyny z trendy wzorkiem.

Tylko przy zamianie Kopciuszka w królewnę dobra wróżka zapomniała o butach...

To, co widać z przodu, to szmaty wyłażące spod przetartej skóry.

Jakość zdjęcia kiepska, ale musiałem się czaić, coby nie wyjść na zboczeńca.

Enjoy!

Sunday, 30 August 2009

Pierwsze, historyczne buty

To zdjęcie butów gościa, którego spotkałem w centrum Brisbane w drodze do pracy. Nie wyglądał na margines, taki raczej kasjer z supermarketu (nie obrażam kasjerów!) w firmowym mundurku. Ale butów to mu już firma nie ufundowała! Drugi but wyglądał jeszcze gorzej, ale jest w cieniu. Zdjęcie obrazuje mniej więcej to, jak większość ludzi w Australii podchodzi do kwestii ciuchów i ubierania się. Kliknij na zdjęcie, zobaczysz powiększenie.

Zaczynam!

Oto jest! Mój blog! Postaram się dokonywać wpisu co najmniej co tydzień (to notka dla mnie, żebym nie zapomniał). Na początku będzie o australijskich butach, a potem się zobaczy. Jak się wam spodoba, to komentujcie i obserwujcie. I wysyłajcie linka znajomym.