No to jest temat, po którym mogę się stać niepopularny, żeby nie rzec persona non grata. Ale co mi tam. Jakbym chciał być popularny, to bym pokazał goły tyłek w telewizji. Albo bym zadeklarował na blogu, że jestem tym, no, żebym się nie okazał niepoprawnym politycznie, bo to tera niemodne, no tym... tą częścią od roweru, na której zwykle spoczywa stopa. Ale nie zależy mi na popularności, więc piszę to, co myślę.
Globalne ocieplenie to mieliśmy w środę 21 października Anno Domini 2009. Wtedy zeszły śniegi, które rypnęły 14 i 15 października tegoż roku, około dwa miesiące za wcześnie. Życie zamarło w naszej wsi na dobre. Zero prądu, internetu, telefonów, komórek i dostaw piwa. Kiedy wyszedłem piętnastego rano po chleb, poczułem się tak jak w filmie 'War of the Worlds', kiedy ludzie jeszcze nieświadomi ataku Marsjan wychodzą z domów. Cisza na ulicy. Nic nie jeździ. Śnieg po kolana. Pytania: 'Macie prąd?'. 'Nie'. 'Telefon wam działa?'. 'Nie'. 'Macie coś do zjedzenia, albo choć jakie piwo???'
Panie w sklepie świeciły świeczkami. My też. Dopóki nam się nie skończyły. Bo prądu nie było przez 2 i pół dnia w ogóle, a przez następne 5 dni był na zasadzie Murzyna przechodzącego przez przejście dla pieszych: 'pojawiam się i znikam'. Przy czym 'pojawiam się' trwało od kwadransa do max godziny, a 'znikam' - od czterech do ośmiu godzin.
Nasz samochód też był niezdatny do użytku (patrz zdjęcie).
No, ale w końcu w środę 21-go przyszło globalne ocieplenie i śnieg poszedł w cholerę. Żeby go tak nie było choć do kwietnia przyszłego roku. Co przy ostatnich doniesieniach medialnych z kraju i zagranicy jest całkiem możliwe, bo jako ludzkość emitujemy za dużo CO2 no i w Copenhagen bedo radzić, jak to łukrócić. Dlatego proszę zacząć płytko oddychać! Albo przestać! I nie wydzielać CO2, wodoru i metanu odwrotną stroną! Bo to się źle może skończyć. Najpewniej większymi podatkami.
Cheers!
Globalne ocieplenie to mieliśmy w środę 21 października Anno Domini 2009. Wtedy zeszły śniegi, które rypnęły 14 i 15 października tegoż roku, około dwa miesiące za wcześnie. Życie zamarło w naszej wsi na dobre. Zero prądu, internetu, telefonów, komórek i dostaw piwa. Kiedy wyszedłem piętnastego rano po chleb, poczułem się tak jak w filmie 'War of the Worlds', kiedy ludzie jeszcze nieświadomi ataku Marsjan wychodzą z domów. Cisza na ulicy. Nic nie jeździ. Śnieg po kolana. Pytania: 'Macie prąd?'. 'Nie'. 'Telefon wam działa?'. 'Nie'. 'Macie coś do zjedzenia, albo choć jakie piwo???'
Panie w sklepie świeciły świeczkami. My też. Dopóki nam się nie skończyły. Bo prądu nie było przez 2 i pół dnia w ogóle, a przez następne 5 dni był na zasadzie Murzyna przechodzącego przez przejście dla pieszych: 'pojawiam się i znikam'. Przy czym 'pojawiam się' trwało od kwadransa do max godziny, a 'znikam' - od czterech do ośmiu godzin.
Nasz samochód też był niezdatny do użytku (patrz zdjęcie).
No, ale w końcu w środę 21-go przyszło globalne ocieplenie i śnieg poszedł w cholerę. Żeby go tak nie było choć do kwietnia przyszłego roku. Co przy ostatnich doniesieniach medialnych z kraju i zagranicy jest całkiem możliwe, bo jako ludzkość emitujemy za dużo CO2 no i w Copenhagen bedo radzić, jak to łukrócić. Dlatego proszę zacząć płytko oddychać! Albo przestać! I nie wydzielać CO2, wodoru i metanu odwrotną stroną! Bo to się źle może skończyć. Najpewniej większymi podatkami.
Cheers!